Herbaciana Dżungla – Cameron Highlands, Malezja – listopad 2023
Jedziemy autobusem w kierunku Cameron Highlands. Ma pstrokate wnętrze, trzy siedzenia w rzędzie oraz ładowarki USB. Nie ma toalety, co może być problemem na dłuższej trasie, ale przynajmniej nie jesteśmy narażeni na nieodpowiednie zapachy. Zresztą, zazwyczaj toalety w autobusach bywają koszmarem, więc może i dobrze, że jej nie ma. Na szczęście jest przerwa na stacji benzynowej.
Cameron Highlands, miejscowość Tanah Rata. Pierwsze chwile. Jest chłodno. Temperatura poniżej 20°C i mocny wiatr. Hotel Fathers Guesthouse (Jalan Besar) jest skromny, ale ekstremalnie czysty. Przed wejściem trzeba zdjąć buty. W środku na ścianach wiszą zdjęcia z cytatami motywującymi do pozytywnego myślenia, a na zewnątrz tuż obok płynie strumień i stoi buddyjska świątynia. Cameron Highlands to rolniczy dystrykt, który zaopatruje całą Malezję w płody rolne. Natomiast miasteczko Tanah Rata to centrum turystyczne podobne do naszego Karpacza, ale bardziej chaotyczne i brudne. Właściwie nie ma sensu go opisywać, bo jest ekstremalnie nieciekawe.
Czas na herbatę. Land Rover Defender wiezie nas krętymi drogami wśród wilgotnych lasów przez zamglone wzgórza. To nie jest wielka wyprawa. Raczej przejażdżka dla niedzielnego turysty. Pierwsza atrakcja to przejście krótkim szlakiem przez lasy mgliste (jeden z typów lasu tropikalnego). Jesteśmy na wysokości około 2000 m n.p.m. Jest zimno, wieje silny wiatr, zacina deszcz, dookoła mgła. Z wieży widokowej jak wzrokiem sięgnąć widać przepiękne białe mleko, które przenika przez mózg na wylot. Dobra, jedziemy na herbatę. Jej plantacje stanowią dużą część tutejszych upraw i obok wędrówek po lasach są główną atrakcją tego miejsca. Plantacja BOH to największy producent czarnej herbaty w Malezji. Zatrzymujemy się w należącym do niej centrum turystycznym. Jest tu restauracja, sklep oraz fabryka przetwarzająca herbatę na produkt konsumpcyjny. Zwiedzanie tego zakładu produkcyjnego w skrócie wygląda tak: szybkie omówienie rodzajów herbaty; bieg pomiędzy szybami, za którymi pracują maszyny; koniec. A, i nie można robić zdjęć. Co do firmowej restauracji, to serwują w niej plastikowe jedzenie, a do herbaty dolewają skondensowane mleko. Na szczęście nie do każdej. Taki fetysz. I ciekawostka… W tutejszym rolniczym przemyśle pracują głównie emigranci z biedniejszych krajów: Bangladesz, Filipiny, Pakistan itp. Jest to praca nisko płatna i rodowici Malezyjczycy nie pracują za takie pieniądze.
Idziemy do dżungli. Na szlak do lasu tropikalnego. I na wejściu spotykamy czterech facetów, którzy właśnie z niego zawrócili. Mówią: krzaki, chaszcze, błoto, brak drogi, zero przyjemności, zero sensu. A, i jeszcze jeden pyta, czy mamy repelent na tygrysy, bo w tych lasach trochę się ich kręci… Wchodzimy. Na wejściu tabliczka z informacją, że tutejsze szlaki są zamknięte od 1 listopada do 31 stycznia z powodu pory monsunowej. Teoretycznie ma to być łatwe przejście, więc idziemy dalej. To znaczy próbujemy iść, bo tu naprawdę nie ma drogi. Jest ledwo widoczna, bardzo wąska, błotnista ścieżka, która ginie w gąszczu trawy, krzaków i drzew. To miał być spacer dla niedzielnych turystów, a wychodzi na to, że szykuje się wyprawa ekspedycyjna, tylko maczet brak. Po jakiś 100 metrach dochodzimy do kolejnej tablicy z informacją o tym, że żeby wejść na szlak trzeba mieć zezwolenie od jakiejś instytucji do spraw lasów. Jego brak to 50 000 ringgitów kary. Oczywiście jeśli nas złapią. Nie wiem jak to tutaj działa, ale po takim początku postanawiamy zawrócić i iść na jakiś szlak dla naprawdę niedzielnych turystów, bo to miał być relaks, a nie przeprawa przez niedostępną dżunglę, gdzie dodatkowo ściga nas jakaś leśna partyzantka… Zaczyna padać deszcz. Dobra, ale mamy łatwą trasę. Szeroką, wzdłuż strumienia, z wodospadem wśród drzew. Lecz żeby nie było tak niedzielnie (tym bardziej, że to poniedziałek) w pewnym momencie odbijamy na krętą ścieżkę, która wiedzie na szczyt jakiejś góry. I tu zaczyna być różnie. Przede wszystkim jest mokro oraz ostro pod górę. Wąski leśny trakt nie ułatwia marszu, ale jest w miarę do przejścia. Z czasem jego szerokość się zwiększa, to przyspiesza nasze przemieszczanie się. Co chwilę na drzewach zwisają plastikowe taśmy z informacją od policji, żeby nie przekraczać tej linii. One zwisają, nie zagradzają, więc idziemy dalej. Nie jest to może jakiś relaksacyjny marsz, ale przynajmniej nie jest nudno, oddychamy świeżym powietrzem i jesteśmy w ruchu. Tygrysów, węży i pająków nie odnotowałem. Podróż kończymy wychodząc z dżungli na jakiś kemping przy siedzibie leśnych partyzantów.